
Jakiś czas temu uraczyłam Was tajnikami metody Zen To Done stworzonej przez
Leo Babautę i zaznaczyłam, że jest ona alternatywą dla niedoskonałej metody
Getting Things Done (GTD). Wszystko fajnie, ale skąd w ogóle takie
stwierdzenie?
Otóż nawet
Babauta we własnej osobie podaje mankamenty GTD, z której sam początkowo korzystał, a która to nie przyjęła się w jego
codzienności. Oba systemy mają wiele wspólnego, skupiając się, chociażby na
zmianie nawyków, ale to ZTD jest bardziej praktyczna i kładzie duży nacisk na
upraszczanie i działanie, kiedy to metoda Getting Things Done zaleca
planowanie i skupienie się na systemie. Ale to nie wszystko!
Dlaczego ZTD może być lepsza od metody GTD?
Metoda Zen To Done adresuje 5 głównych problemów, które pojawiają się podczas
korzystania z Getting Things Done. Oczywiście są to dosyć subiektywne powody,
gdyż każdy z nas jest inny i być może GTD się u nas sprawdzi.
-
Metoda GTD to seria zmian nawyków
To chyba najważniejszy powód, dla którego Getting Things Done nie u wszystkich się sprawdza. Ciężko jest zmienić jednocześnie wiele nawyków. Jest to nie tylko trudne, ale i przytłaczające. Dlatego też w ZTD zaleca się skupienie się na jednym nawyku naraz. Nie ma tu miejsca na multitasking. Uporawszy się z jedną rzeczą, przechodzimy do kolejnej tym samym unikając rozgrzebania kilku rzeczy na raz (jak to bywa w systemie GTD).
-
Metoda GTD nie skupia się wystarczająco na działaniu
Mimo tej wspaniałej nazwy świadczącej o tym, że korzystając z metody Getting Things Done wykonamy to, co zrobić należy, to sam system skupia się bardziej na planowaniu, analizowaniu i kolekcjonowaniu zadań niż na ich faktycznej realizacji. Tymczasem Zen To Done mówi co zrobić, by ukończyć zadania (osiągnąć oczekiwany efekt) i już na samym wstępie informuje, że pewne rzeczy czasem trzeba przełożyć na później, oddelegować albo po prostu usunąć z listy ToDo, bo nie są one na tyle istotne, byśmy poświęcali im swój cenny czas i energię.
-
GTD nie jest wystarczająco ustrukturyzowana
Dla wielu osób brak jasnej struktury metody GTD i możliwość podejmowania decyzji na bieżąco jest olbrzymią zaletą tego systemu. Jednak brak pewnego schematu powoduje, że ten sposób planowania pozbawiony jest konkretnych wskazówek. Dlatego też Leo Babauta w swojej metodzie dodał nawyki i rutyny, które pomagają rozwiązać ten problem. Stanowią one jednak opcjonalną część w systemie Zen To Done i w każdej chwili można z nich zrezygnować, nie rozwalając domku z kart.
-
GTD skupia się na wszystkich zadaniach
Getting Things Done to system, który kładzie duży nacisk na wykonanie wszystkich zadań. Musimy tak planować, by osiągnąć 100% sukces. Niestety takie podejście może powodować dodatkowy stres, bo przecież MUSIMY wszystko zrobić. Tymczasem Zen To Done każe upraszczać życie i zastanowić się, które z zadań można oddelegować, a które usunąć z listy (trochę jak w matrycy Eisenhovera). ZTD wprowadza spokój w nasze działania i wskazuje te rzeczy, które są dla nas faktycznie najważniejsze (i to na nich powinniśmy się skupić).
-
Metoda GTD za mało skupia się na celach osobistych
Getting Things Done to trochę taki wysoko poziomowy system planowania - robimy wszystko, co zostało nam zlecone, bez zastanawiania się nad sensownością czy też istotnością poszczególnych rzeczy. Ignorowany jest fakt czy dane zadanie jest dla nas ważne. Zen To Done, w przeciwieństwie do GTD wprowadza priorytety, zaleca planowanie dzienne i tygodniowe, a także sugeruje regularny przegląd listy ToDo tak, by skupić się na najważniejszych rzeczach do zrobienia. W pewnym sensie można powiedzieć, że metoda ZTD to taka bardziej egoistyczna wersja systemu GTD, mówiąca "najpierw to, co ważne dla mnie, później reszta jak starczy czasu i siły".
Oczywiście to, czy bardziej przypasuje nam metoda Getting Things Done, czy Zen To Done to kwestia osobista. W końcu niezależnie od systemu, z jakiego korzystamy przy planowaniu, wszystko i tak wymaga pewnego rodzaju samodyscypliny. Niemniej jednak, według mnie, obie metody są godne uwagi i przetestowania.